🎖️ I Śmieszno I Straszno Kto To Powiedział

I straszno, i śmieszno. "Rewizor" na scenie Teatru Dramatycznego w Warszawie Upiorne charakteryzacje rodem z filmów Tima Burtona mogą sugerować, że senna miejscowość, w której toczy się akcja Rewizora , to miasteczko umarłe i zupełnie nieprzystające do naszej rzeczywistości.

ost -- Wynajmę mieszkanie w Katowicach 900-1000zł. Masz ofertę? Wal na cześka :) kłódeczny -- ryćk'n'rotfl -- Wolności słowa strzeż jak oka w głowie. Niech osieł pisze. Daj, niech się wypowie. Im gęściej będzie kazał, prawił, głosieł - tym rychlej poznasz, jaki z niego osieł. sec & last -- ___FOTKA - obraz duszy fotografa uwieczniony w celuloidzie... pierwszy to tuing -- Ecce homo qui est faba Troszkę misiaczek sypnął rdzą Ale tni -- Gwóźdź, żeby się przebić dostaje w łeb, a człowiek żeby się przebić, musi czasem dostać porządnie w dupę. okalające -- it's like ten thousand spoons when all you need is a knife Wsie razem do kupy - bómba -- Z czego żyję? Z jedzenia. Jem i żyję... ostatni -- Niektórzy miłośnicy najlepszego narodu na świecie zupełnie przypadkiem są pzprowskimi synalkami, którzy się na Polsce w latach 90 uwłaszczyli - co sami przyznali. ost chamski, ale dzięki temu się mnie podobał -- "God loves You so much He created hell. Just in case You don't love him back" Christopher Hitchens Aby pisać na forum zaloguj się lub zarejestruj

RT @niezaleznapl: #Jedziemy | „Śmieszno i straszno”. @CzarnekP o wypowiedziach Tuska: To człowiek żywcem wyjęty z totalitaryzmu. #NiezaleznaPL

Teatr Kochanowskiego mocnym akcentem kończy ten sezon artystyczny. Autorska wersja "Rewizora" Marka Fiedora została gorąco przyjęta przez premierową towarzyszyło jednak duże zaskoczenie - po pierwsze z powodu zmienionego tytułu przedstawienia, a po drugie z racji znacznych zmian w znanym napisał własny scenariusz na podstawie komedii Gogola i zatytułował go "Format: Rewizor". Słowo "format" intrygowało widzów przed spektaklem i - jak sądzę z popremierowych rozmów w foyer teatru - w równym stopniu po jego zakończeniu. Dla wielu widzów pozostało ono do końca zagadką. Format to określenie pewnego rodzaju produkcji telewizyjnych, opartych na jednym schemacie, sprzedawanych do różnych krajów na prawach licencji i realizowanych w różnych warunkach kulturowych z zaledwie niewielkimi korektami. Reżyser przyznał, że na historię Rewizora chciał popatrzeć właśnie jako na swoisty format, czyli schemat przyniesiony przez historię, tradycję, literaturę. Jego inscenizacja to próba odpowiedzi na pytanie, jak ten schemat realizowałby się we współczesnych "Rewizorze" zostało pokazane społeczeństwo do gruntu zepsute, zdemoralizowane, w którym brak zasad, zastąpiła reguła "ręka rękę myje". Bohaterowie sztuki to głupcy, łapownicy, aferzyści i złodzieje. Wszystko można załatwić, ale trzeba dać w łapę. Kto ma forsę i umie posmarować, ten górą. Kto ma na dodatek jakąś władzę, ten na szczycie tej góry. Społeczna piramida to piramida powszechnej korupcji. Kwitnie służalczość i lizusostwo. Interes, dobro społeczne nie istnieje. Czy to nam czegoś nie przypomina? Oczywiście, że tak. To nasza codzienność. Wystarczy włączyć poprzez swój "Format" włącza nam taki umowny telewizor, wiedząc, że masy najbardziej teraz lubią popatrzeć na różnego rodzaju reality show, a bohaterem zbiorowej wyobraźni może stać się każdy. Nie, jak kiedyś, "ktoś", ale w gruncie rzeczy "nikt", zwykły człowiek - obcy z ulicy, czy sąsiad zza ściany. Bohaterem, choćby na krótko, stać się łatwo. Trzeba tylko zaistnieć. Im głębsza prowincja - ta mentalna, nie geograficzna - tym pragnienie wyrwania się z anonimowości, chęć zaistnienia i przekonanie, że gdzieś, w jakimś mitycznym Petersburgu można się w pełni zrealizować, silniejsze. Ten wątek jest szczególnie w przedstawieniu podkreślony, a kluczowego znaczenia nabiera scena, gdy obywatel Bobczyński, dając rzekomemu Rewizorowi łapówkę ma tylko jedno życzenie: niech powie w stolicy, że w takim to, a takim miasteczku mieszka on, obywatel Bobczyński. W telewizji codziennie możemy oglądać jego współczesne wcielenia. Finał przedstawienia jest zupełnie inny od oryginalnego. Słynna kwestia Horodniczego: "z siebie samych się śmiejecie", pada nieco wcześniej. Prawdziwy Rewizor nie pojawia się. Zamiast tego mamy powtarzającą się scenę brutalnego bicia Bobczyńskiego. To wizualny odpowiednik efektu zacinającej się płyty. Albo jakby ktoś cofał taśmę wideo i powtarzał wciąż ten sam fragment. Prawdziwy Rewizor byłby zwiastunem nowego porządku, przynajmniej cieniem szansy na jego wprowadzenie. W świecie, który pokazuje nam Fiedor - w naszym świecie - nie ma nikogo, kto taki porządek mógłby zaprowadzić. W ciemnościach, które zapadają, przez chwilę migocze tylko pusty obraz Fiedor miał odwagę świeżym okiem spojrzeć na starą komedię Gogola i nadać jej bardzo współczesny charakter. Nie tylko pozbawił ją historycznego kostiumu, ale i dopisał Gogolowi dialogi i sceny, które sprawiają, że możemy przeglądać się w scenicznej wizji, jak w lustrze. Przed premierą mówił, że jest to najbardziej ryzykowne artystycznie przedsięwzięcie, jakiego do tej pory podjął się w naszym teatrze, ale to ryzyko opłaciło się. Fiedor ma potrzebę i talent do tworzenia teatru gorącego i piekącego do żywego. Jeszcze raz tego wielkiego talentu dowiódł. "Format: Rewizor" i śmieszy, i straszy. Przerażająca diagnoza społeczna, jaką stawia i pesymistyczny finał sprawiają, że wychodzimy z teatru bardziej zamyśleni, niż radośnie raz kolejny Fiedor pokazał też siłę opolskiego zespołu. Pochwały dla aktorów trzeba by zacząć od Andrzeja Czernika w roli Horodniczego i Dominika Bąka jako Chlestakowa, a skończyć na uczestnikach chóru. Premierowa gra, nie pozbawiona pewnych potknięć (słaba słyszalność tekstu) była wspólnym, świetnie wykonanym koncertem. "Format: Rewizor" wg Mikołaja Gogola. Scenariusz i reżysera Marek Fiedor, scenografia Agnieszka Jałowiec, muzyka i opracowanie muzyczne Tomasz Hynek. Teatr im. Jana Kochanowskiego w Opolu, premiera 26 czerwca 2003. Trochę śmieszno, trochę straszno. Skończyło się jednak dobrze, więc można się pośmiać 😆 Starsza kobieta, zachęcona telefonem fałszywego policjanta, była przekonana, że w ten dość nietypowy sposób uratuje się przed złodziejami.
Opublikowano: 2013-12-25 21:07:06+01:00 · aktualizacja: 2013-12-26 10:45:50+01:00 Dział: Polityka Polityka opublikowano: 2013-12-25 21:07:06+01:00 aktualizacja: 2013-12-26 10:45:50+01:00 A kim są ci państwo? Nie sposób uniknąć tej myśli oglądając drętwe przemówienie pary prezydenckiej wygłoszone z okazji Świąt Bożego Narodzenia. W upiornej stylistyce, otoczona niebieskawą poświatą, znad lśniącego zimnym fioletem stołu, para prezydencka mówiła Polakom o miłości, serdeczności, zrozumieniu i – jakże by inaczej – o zgodzie. Prezydent życzył wszystkim, aby „bilans dwudziestopięciolecia naszej wolności był dla wszystkich źródłem satysfakcji, optymizmu i naszej polskiej siły”. Pani prezydentowa, w stroju przypominającym mundur chińskiego przywódcy z równie ciepłym i serdecznym wyrazem twarzy mówiła o radości i optymizmie, a także „o tych, których nie ma z nami przy wigilijnym stole”. I rzeczywiście – zapewne wielu Polaków myśli w tych dniach o tych, których z nami już nie ma, a których tak bardzo – kto wie, czy nie coraz bardziej - nam brakuje. O śp. Marii i Lechu Kaczyńskich, którzy ciepłem i dobrocią zwyczajnie emanowali, nie musieli przypominać o niej w co drugim zdaniu. Którzy swoją miłość do Polski wyrażali w czynach, a nie w drewnianych przemowach. Do których można było mieć zaufanie, że powierzone im sprawy Ojczyzny znajdują się w dobrych rękach. Kiedy patrzymy na tę osobliwą parę wygłaszającą do nas przez zaciśnięte zęby słowa o miłości i pojednaniu, trudno opanować uczucia gniewu i upokorzenia. Ci ludzie mają reprezentować majestat Najjaśniejszej Rzeczypospolitej? O „zgodzie i pojednaniu” mówi człowiek, który po zamachu w Gruzji na śp. Prezydenta Lecha Kaczyńskiego miał czelność powiedzieć: „jaka wizyta, taki zamach”? I nigdy za te słowa nie przeprosił? Miłości do Polski ma nas uczyć ktoś, kto w dniu przywiezienia ciał ofiar katastrofy smoleńskiej, dobrze się bawił na lotnisku, a do przejęcia władzy było mu tak spieszno, że nie zawracał sobie głowy żałobą narodową ani bólem bliskich? Który jednocześnie zapala świeczkę pamięci ofiar stanu wojennego i zaprasza Wojciecha Jaruzelskiego na posiedzenie Rady Bezpieczeństwa Narodowego? Bronisław Komorowski ma czego chciał – urząd prezydenta i wpływy polityczne. Może dyktować warunki. Nie ma jednak jednego – serc Polaków. I może próbować rozmaitych sposobów – czasami się podlizując, to znów mniej lub bardziej subtelnie dając do zrozumienia, kto jest u władzy i na co jeszcze może sobie pozwolić. To na nic. Nie pomoże słowo „RAZEM” wypisane wołami na fasadzie Pałacu Prezydenckiego w Święto Niepodległości, nie pomogą powtórzone tysiąc razy zaklęcia: zgoda, optymizm, przyszłość, wspólnie, osiągnięcia, pojednanie, pojednanie. Nie pomogą „nowoczesne” życzenia składane internautom. Na marginesie: warto zwrócić uwagę także na sygnały niewerbalne - pan prezydent wypowiadając słowa: „życzę samych >>lajków<<, życiowego spełnienia”… zaciska pięść. Mowa ciała zdradza bardzo wiele. W tym świetle można zrozumieć konieczność przywdziewania pozy „na baczność” podczas wygłaszania przemówień do narodu. To także na wiele się nie zda. Właściwie można by panu prezydentowi doradzić, aby po prostu był sobą. Jeśli sądzi, że Polacy są już do tego stopnia zdemoralizowani i zmęczeni, że nie obudzi się w nich duma narodowa, głęboko się myli. W jeszcze większym błędzie tkwi uważając, że jesteśmy narodem, który da się zastraszyć i ujarzmić. „Polaków nie zdobywa się groźbą, ale sercem” – powiedział Sługa Boży, prymas Stefan Wyszyński. To właśnie potrafił śp. Lech Kaczyński i wielu innych poległych w Smoleńsku. I to z nimi łączymy się modlitwą i myślami w te Święta, wierząc, że Polska, o jakiej marzyli, prędzej czy później stanie się rzeczywistością. ------------------------------------------------------------------------------------------------------- ------------------------------------------------------------------------------------------------------- Polecamy książkę:"Przestrogi dla Polaków. Myśli na każdy dzień" autor:Kard. Stefan Wyszyński Publikacja dostępna na stronie:
Książka Nic co ludzkie. Powieść inspirowana scenariuszem filmu Kler autorstwa Głuchowski Piotr, dostępna w Sklepie EMPIK.COM w cenie . Przeczytaj recenzję Nic co ludzkie.
Dziś na pytanie, kto najbardziej straszy Polaków, odpowiedź wydaje się pewna: politycy. Warto jednak przypomnieć, że kiedyś było inaczej. „Kabaretowe wakacje z duchami" to próba odpowiedzi na pytanie, kto straszył naszych rodaków w całej historii. Oraz jak tamte zjawy i upiory wyglądają w konfrontacji z dzisiejszą rzeczywistością. Barwne widowisko kabaretowe składa się z dwóch części. Bohaterami pierwszej pt. „Strachy na lachy" są polskie duchy, które według legend pojawiały się w majątkach na terenie województwa świętokrzyskiego, na zamkach w Szydłowie, Chęcinach oraz Krzyżtopór. Ten ostatni ma szczególną historię. Zbudowano go w XVII wieku. Miał tyle okien, ile dni w roku, tyle pokoi, ile tygodni, komnat ile miesięcy, a wież tyle co kwartałów. Sufit sali balowej był dnem gigantycznego akwarium. Nad głowami biesiadników pływały złote rybki. Zamkowe stajnie były wyłożone białym marmurem i lustrami. Dziś z tej wielkiej budowli pozostały jedynie malownicze ruiny. Wszystkie te zamki będą tematem opowieści o polskich duchach. Na scenie obok białych dam i rycerzy bez głowy pojawią się „duchy narodu" dawny i obecny, które będą toczyć ze sobą spór. Druga część kabaretonu będzie poświęcona cudzoziemskim zjawom, takim jak Belfegor z Luwru, Dracula czy Frankenstein. Przewodnikiem po zaświatach będzie Łukasz Rybarski z kabaretu Pod Wyrwigroszem. W obu odcinkach wystąpią gwiazdy polskiego kabaretu: Marcin Daniec, Krzysztof Piasecki, Katarzyna Piasecka, kabaret Dno, Noł Nejm (na zdjęciu), Hlynur i Weźrzesz. Kabaretowe wakacje z duchami – Strachy na lachy | tvp 2 | SOBOTA
Balladyna by Juliusz Słowacki is a text which causes controversy as its interpretation cannot be unequivocal – it results from the plot based on the rule of parallelism and parody as well as its structure and its frame that is an evident sign of irony. Nie trzeba chyba nikogo przekonywać, że Tim Burton to wizjoner Hollywood, reżyser obdarzony niesamowitą wyobraźnią. Kochamy go za to, że swoimi filmami potrafi przenieść nas do zupełnie innego świata. A wszystko zaczęło się 30 lat temu od "Soku z żuka" – produkcja łącząca w sobie elementy fantasy, horroru i szalonej komedii zachwyciła widzów na całym świecie. Dla wielu osób film ten pozostaje najlepszym w dorobku Burtona. 17 Zobacz galerię Materiały prasowe "Sok z żuka" pojawił się w amerykańskich kinach 29 marca 1988 roku. Dziwaczny tytuł i lekko odpychający główny bohater nie odstraszyły widzów – film uplasował się w dziesiątce najpopularniejszych produkcji roku. Później, w dobie VHS, jego pozycja jeszcze rosła. Dziś śmiało możemy powiedzieć, że na "Soku z żuka" świetnie bawią się kolejne pokolenia. To film kultowy, tytuł, który w dużej mierze definiuje dorobek zarówno Tima Burtona, jak i wcielającego się w rolę bio-egzorcysty z zaświatów Michaela Keatona. Z okazji 30. rocznicy premiery filmu zapraszamy do zapoznania się z ciekawostkami dotyczącymi pracy na planie. Jesteście fanami "Soku z żuka" i na pewno nie ma on przed wami tajemnic? Sprawdźcie się! 1/17 1. Getty Images Tim Burton zaczynał swoją karierę od pracy jako animator w wytwórni Walta Disneya. Gdy w 1985 roku wyreżyserował udaną familijną komedię "Wielka przygoda Pee Wee Hermana", zaczął być zasypywany propozycjami kolejnych zabawnych filmów. Żaden z nich go jednak nie interesował. Aż w końcu natrafił na scenariusz "Soku z żuka". Mówił: "W Hollywood przyzwyczajono mnie do konkretnej struktury opowieści. »Sok z żuka« nie miał zaś tak naprawdę żadnej historii. To wszystko nie miało sensu, było jak strumień świadomości. Prawdopodobnie najbardziej bezkształtny scenariusz, jaki czytałem". Ten tytuł sprawił, że o Burtonie zaczęto mówić jako jednym z najbardziej wizjonerskich reżyserów naszych czasów. To właśnie na fali popularności "Soku z żuka" powstały później takie filmy jak "Edward Nożycoręki" oraz "Batman". 2/17 2. Materiały prasowe Początkowo scenariusz "Soku z żuka" był dużo mroczniejszy. Już sama scena wypadku samochodowego Barbary i Adama wyglądała dużo drastyczniej – zamierzano w zbliżeniu pokazać, jak ręka kobiety zostaje zmiażdżona. Komediowych akcentów było niewiele, na ekranie miała lać się krew. Beetlejuice nie przypominał znanego nam zielonowłosego ducha, ale raczej skrzydlatego demona. Nie chciał on tylko zastraszyć rodziny Deetzów. Jego plany były dużo poważniejsze. Dość powiedzieć, że zamiast pamiętnej sceny, w której zmusza on młodą Lydię do ślubu, mieliśmy dostać próbę gwałtu. 3/17 3. Beetlejuice, a tak naprawdę Betelgeuse (oficjalnie właśnie tak powinno się to pisać – "Beetlejuice" to tylko wymowa, ale przyjęło się inaczej), okazał się bardzo chwytliwym imieniem. Dziś kojarzą je nie tylko fani filmu. Pewnie mało kto zdaje sobie jednak sprawę z kosmicznego rodowodu Betelgeuse'a. Właśnie tak nazywa się gwiazda w gwiazdozbiorze Oriona, dziesiąta pod względem jasności na nocnym niebie. 4/17 4. W wytwórni Warner Bros. producenci wcale nie byli pod urokiem nazwy Beetlejuice. Stwierdzili, że film nie może wejść do kin pod takim tytułem i wymusili zmianę. Zaproponowali pospolity "House Ghosts" czyli "Domowe duchy", co oczywiście nie spodobało się Burtonowi. Mimo wyraźnych sugestii reżysera, że chce zostać przy "Beetlejuice", studio wciąż szukało nowego tytułu. W końcu, w ramach żartu, Burton podsunął pomysł z "Scared Sheetless", grą słów, nawiązującą do jednej ze scen filmu. O dziwo, producenci byli na tak. Na szczęście reżyser pozostał nieugięty i zapowiedział, że podpisze się tylko pod filmem o tytule "Beetlejuice". Tak też zostało. 5/17 5. Choć od premiery filmu minęło już 30 lat, wciąż pamiętamy Beetlejuice'a, wyjątkowo charyzmatycznego bio-egzorcystę z zaświatów. Dla wielu widzów to najważniejsza rola w bogatej karierze Michaela Keatona. Ale postać ta, choć tytułowa, przebywa na ekranie zaledwie 17 minut. Ważne było to, aby aktor kradł każdą scenę, w której się pojawia. Udało się to bez problemu. Jak mówił Tim Burton: "Kiedy aktor nakłada charakteryzację, czuje się wolny. Michael dzięki tej roli dostał szansę zagrania kogoś, kto nie jest człowiekiem, a to bardzo wyzwalające. Nie musiałem martwić się o to, że on na ekranie wciąż będzie Michaelem Keatonem, on po prostu był tym czymś. Prawdziwie magiczne doświadczenie". 6/17 6. Getty Images Co ciekawe, to wcale nie Michael Keaton był pierwszym wyborem Tima Burtona do roli Beetlejuice'a. Początkowo reżyser chciał obsadzić… Sammy'ego Davisa Juniora. Członek słynnej "Szczurzej paczki" był już wtedy po sześćdziesiątce, a jego domeną pozostawała jednak muzyka, nie aktorstwo. Burton widział wtedy Beetlejuice'a nieco inaczej – jako rozśpiewanego i obdarzonego seksualną energią. Koncepcja nieco się zmieniała, aż w końcu jeden z producentów zasugerował Keatona. Propozycja ta nie od razu spotkała się z entuzjazmem – Keaton miał doświadczenie w komedii (był bardzo chwalony choćby za "Pana Mamuśkę"), ale nikt nie wyobrażał go sobie w tak zwariowanej fabule. Gdy pojawił się na castingu, nikt nie miał jednak wątpliwości, że Beetlejuice to rola dla niego. 7/17 7. Getty Images Niewiele brakowało, aby w filmie wystąpiła Anjelica Houston. Słynna amerykańska aktorka dostała angaż do roli Delii Deetz, ale krótko przed rozpoczęciem zdjęć bardzo się rozchorowała i musiała się wycofać. Burton chciał wtedy zatrudnić Catherine O'Harę – odmówiła jednak. Czasu było mało, nikt nie miał planu B, i w końcu reżyser osobiście poleciał do niej do domu, błagając, by się zgodziła. Nie dość, że aktorka zaliczyła w "Soku z żuka" jedną ze swoich bardziej charakterystycznych ról, to na planie poznała scenografa Bo Welcha, z którym połączyło ją uczucie. W tym roku obchodzić będą 26. rocznicę ślubu. 8/17 8. Obsadzenie Lydii, nastoletniej córki Deetzów, również napotkało problemy. Aktorki masowo odrzucały tę rolę - Burtonowi odmówiły na przykład Diane Lane, Jennifer Connelly, Brooke Shields, Sarah Jessica Parker oraz królowa kina lat osiemdziesiątych Molly Rindwald. Zdecydowano się zorganizować casting, na którym pojawiła się między innymi Juliette Lewis. Jednak kiedy Burton zobaczył Winonę Ryder w filmie młodzieżowym "Lucas", nie chciał już dalej szukać. "Sok z żuka" stał się przełomem w karierze tej młodej aktorki. Dwa lata później ponownie pracowała z Burtonem przy "Edwardzie Nożycorękim" – była już wtedy gwiazdą Hollywood. 9/17 9. Materiały prasowe Burton bardzo chciał, aby w filmie wystąpiła Sylvia Sidney – legenda Złotej Ery Hollywood. Aktorka nie była jednak zainteresowana. Miała już 77 lat i coraz rzadziej występowała na ekranie. Po usilnych namowach reżysera wreszcie się zgodziła. Jej Juno, ciągle paląca opiekunka społeczna z zaświatów, to jedna z najbardziej pamiętnych ról Sidney. Otrzymała za nią nagrodę Saturna dla najlepszej aktorki drugoplanowej. Później wystąpiła u Burtona w "Marsjanie atakują!", który był jej ostatnim filmem. 10/17 10. "Sok z żuka" to film kultowy i śmiało można powiedzieć, że zapisał się w historii. Jedna ze scen miała w tym szczególny udział. Chodzi oczywiście o niespodziewany taniec do piosenki "Day-O" Harry'ego Belafonte. Klip z tą sceną w serwisie YouTube ma ponad 25 milionów odsłon. Utwór ten stał się symbolem filmu. Jeden z aktorów, grający postać dekoratora wnętrz Otho, Glenn Shadix, zapisał w testamencie, aby na jego pogrzebie wybrzmiał właśnie "Day-O". Aktor zmarł w 2010 roku, a rodzina spełniła tę niecodzienną prośbę. 11/17 11. Pierwsza wersja scenariusza zakładała inne zakończenie niż to, które ostatecznie zobaczyliśmy. Deetzowie i zmarli Maitlandowie nie mieli żyć wspólnie pod jednym dachem. Pierwsi wyjeżdżali z powrotem do Nowego Jorku, zostawiając córkę pod opieką tych drugich w miniaturowym domku. 12/17 12. W filmie początkowo nie znalazł się epilog, pokazujący Beetlejuice'a w poczekalni. Widzowie po raz ostatni mogli go zobaczyć w scenie, w której pożerał go wielki robak. Reakcje publiczności pokazów testowych na tę postać były jednak tak entuzjastyczne, że twórcy zdecydowali się dać Beetlejuice'owi coś bliższego happy-endowi. Keatona zaproszono na dokrętki, a w kinach pojawiła się wersja filmu, którą znamy. 13/17 13. Od 1989 do 1992 roku, jednocześnie na antenie dwóch stacji telewizyjnych (ABC i Fox; jeden z nielicznych takich przypadków w historii amerykańskiej telewizji) emitowany był serial animowany na podstawie historii pokazanej w "Soku z żuka". Główną bohaterką była Lydia, którą Beetlejuice (zwany przez nią BJ'em) zabierał w zaświaty na przeróżne przygody w towarzystwie duchów, potworów i zombie. Producentem wykonawczym został sam Tim Burton, który dbał o to, aby klimat pierwowzoru był zachowany. Serial cieszył się ogromną popularnością i do dziś powtarzany jest w amerykańskiej telewizji. 14/17 14. Getty Images Sukces filmu był tak duży, że krótko po premierze w Warner Bros. zaczęto mówić o sequelu. Tim Burton wcale nie powiedział "nie" – on również chciał powrócić do tego magicznego świata. Powstał scenariusz i wstępnie planowano wypuścić drugą część do kin latem 1990 roku. Coś jednak nie wyszło, ciągłe poprawki w tekście przesuwały projekt na bliżej nieokreślony termin, aż wreszcie go porzucono. Może to i dobrze… Powiedzieć, że scenariusz był dziwny, to jak nie powiedzieć nic. Historia rozgrywała się na Hawajach, gdzie Deetzowie zamierzali otworzyć hotel, co spotykało się z niezadowoleniem duchów starożytnych polinezyjskich osadników. Próbują oni zwerbować Beetlejuice'a, aby pomógł im wypędzić Deetzów, ale ten odmawia, bo jego licencja na straszenie została cofnięta. W końcówce zielonowłosy duch miał przeistoczyć się w stworzenie o nazwie Juicifer, a wywołana przez Lydię wielka fala zalewała wyspę, usuwając z niej wszystkie duchy. Burton bronił się, twierdząc, że jego zamierzeniem było połączenie typowego plażowego filmu o surfingu z niemieckim ekspresjonizmem. Doprawdy wyjątkowe połączenie. 15/17 15. Temat sequela powracał latami. Chętni do nakręcenia drugiej części "Soku z żuka" byli zarówno producenci, jak i Burton oraz główni aktorzy. Raz na jakiś czas pojawiał się news, że oto wreszcie zapadła decyzja. Minęło 30 lat, a my nie doczekaliśmy się pierwszego klapsa na planie. Jak mówił w jednym z wywiadów Keaton: "Uwielbiałem pracę nad tym filmem. Zawsze powtarzałem, żebyśmy zrobili to jeszcze raz. Ani ja, ani Tim, nie oponowaliśmy przed sequelem – mówiłem wręcz, że jeśli jest jedna produkcja, do której chciałbym wrócić, to właśnie ta. Po prostu ci, którzy decydują o takich sprawach, nigdy nie poszli za ciosem". Trzy lata temu wydawało się, że wreszcie się uda – Keaton po "Birdmanie" był znowu na fali, a Winona Ryder w talk-show Setha Myersa potwierdziła, że trwa okres pre-produkcji. Chyba znowu się jednak przedłuża… Czy kiedyś doczekamy się sequela "Soku z żuka"? Trudno powiedzieć. Jedno jest pewne – jeśli Beetlejuice wróci, na pewno nie będzie straszył na Hawajach. 16/17 12. Materiały prasowe Data utworzenia: 26 marca 2018 09:00 To również Cię zainteresuje Masz ciekawy temat? Napisz do nas list! Chcesz, żebyśmy opisali Twoją historię albo zajęli się jakimś problemem? Masz ciekawy temat? Napisz do nas! Listy od czytelników już wielokrotnie nas zainspirowały, a na ich podstawie powstały liczne teksty. Wiele listów publikujemy w całości. Znajdziecie je tutaj. Dziś o dialogu na śmieszno i straszno. Dziś o dialogu na śmieszno i straszno. Toyah · December 29, 2018 ·
Krzysztof Jaroch Politolog, Przewodniczący Zarządu Dzielnicy Zebrzydowice w Rybniku Archiwum Od półtora miesiąca na polskich drogach mamy nową rzeczywistość. Weszła w życie podwyżka mandatów, a co chwilę dowiadujemy się o ułańskiej fantazji kierowców, potwierdzanej wybrykami kończącymi się różnej maści konsekwencjami. Zwłaszcza finansowymi. To jak u Gogola – i śmieszno, i straszno. Nagminne przekraczanie prędkości w terenie zabudowanym, jazda bez „prawka” czy ważnego przeglądu technicznego auta, kierowanie pod wpływem alkoholu i mandaty przewyższające wartość pojazdu, którym się jechało, to niestety standard na naszych drogach. Statystyki stawiają nas w europejskiej czołówce drogowych nadużyć. Mimo drastycznej zmiany mandatowego taryfikatora, w samym tylko województwie śląskim przez pierwszych pięć tygodni tego roku w wypadkach na drodze zginęło aż dziesięciu pieszych, z których połowa na oznakowanych przejściach. W jednym przypadku zawinił pieszy, w pozostałych kierowcy. W pierwszej scenie polskiego filmu pt. „Kraj”, sfrustrowany policjant odpowiada sobie na pytanie: dlaczego nasi kierowcy łamią przepisy? Stwierdza, że nie czytają książek i dlatego nie mają wyobraźni. Nie mogą więc przewidzieć skutków swoich drogowych nadużyć. Być może coś w tym jest, biorąc pod uwagę stan naszego czytelnictwa, publikowany corocznie przez Bibliotekę Narodową. Biuro Analiz Sejmowych w raporcie o czytelnictwie w Polsce i innych krajach unijnych stwierdza, że na tle Unii Europejskiej czytamy mało i coraz mniej. Tymczasem, jadąc ostatnio przez Austrię do Włoch nie zauważyłem wielu kierowców przekraczających szybkość. Przepisowo jeżdżą tam też i nasi kompatrioci. Pewnie bardziej od liczby przeczytanych książek sprzyjają temu wszechobecne odcinkowe pomiary prędkości i fotoradary, zwłaszcza w terenie zabudowanym. Tak, czy inaczej, jeździ się tam wolniej i bezpieczniej, a o to przecież chodzi. Mam kilka drogowych grzeszków na sumieniu, ale staram się jeździć przepisowo. Posiadam czynne prawo jazdy nieprzetrwanie od ponad trzydziestu lat i w tym czasie otrzymałem niewiele mandatów z łącznie kilkunastoma punktami karnymi. W statystykach czytelnictwa plasuję się powyżej narodowej średniej. Widzę jednak, że egzekwowanie prawa i nieuchronność kary jest najbardziej znaczącym motywatorem powalającym ograniczyć drogowe nadużycia. Również w mojej dzielnicy, gdzie na lokalnych drogach, mimo ograniczeń prędkości, z Gogola często zostaje tylko straszno.

Będzie trochę śmieszno, a trochę straszno Po 2 latach pandemii Covid NFZ opublikował zalecenia dotyczące testowania osób przed przyjęciem ich na…

W końcu kwietnia wpadłem w przygnębienie. Nie żeby dręczyły mnie jakieś większe problemy, bo właśnie przemierzałem pewną wyspę na południu Europy, która ma bardzo luzacki charakter. Ale i tak mnie dopadła chandra. Brakowało mi wiadomości z Otwocka, bo „Linii”, jak na razie, tam nie dowożą. Po powrocie dorwałem się do zaległej lektury i od razu ulga… Wystarczyły dwa numery tygodnika i już wiedziałem, że jestem u siebie w domu. Na początek uraczyłem się opowieścią o odbudowywanym teatrze im. Jaracza. Zapadał się w ziemię przez tyle lat, wreszcie ktoś to zauważył. Po kilku latach zastanawiania się, co z tym fantem zrobić, budynek postanowiono odważnie wyremontować. Praca wre, na projekt wydano 75 tys. zł z naszych pieniędzy i okazało się, że trzeba gwałtownie zmienić oświetlenie i nagłośnienie, bo nic nie będzie widać ani słychać. Ot, taki drobny detal…Tu się nie ma z czego śmiać, przecież projekt przebudowy teatru to rzecz pionierska w świecie. Nie można się pomylić? Kolejny artykuł i… kolejna duchowa uczta. Na dziewięć kamer monitoringu (straszna rozrzutność w 43-tysięcznym mieście) cztery nie działają, a z pozostałych nic nie można odczytać, bo zasłaniają je liście. Za ten projekt zapłaciliśmy 43 tys. zł, plus kolejne ciężkie pieniądze na przestawienie, montaż itd. I tu też nie należy się dziwić usterkom, bo monitoring to jest też rzecz zupełnie unikalna w świecie. Mało kto wie, jak się do tego zabrać. Dlatego gdy czytam, że od maja składowisko Satera ma być „pod okiem kamer”, to jestem przekonany, że obraz będzie najwyższej rozdzielczości. Wszak na wysypisku nie ma liści. Gdy nie ma monitoringu, to policja czuwać powinna tym bardziej. I dlatego od 1 maja będą chodziły po ulicach patrole, ale tylko w piątki i soboty. Na więcej nie ma pieniędzy, poszły pewnie na monitoring… Rozumiem, że poniedziałki, wtorki, środy, czwartki i niedziele należą do „ludzi z miasta” w BMW. Dlatego uprasza się obywateli o niewychodzenie z domu wieczorem poza dwoma dniami patroli policji. Dla własnego bezpieczeństwa. Jak już ktoś musi, to radzę odwiedzać siłownie, na które znaleziono pieniążki. A gdy muskuły nie starczą, zawsze można uciec na rowerze pożyczonym z Karczewa. Tylko co zrobić, jak nam wcześniej zrabują kaucję 50 zł za jego pożyczenie? Ślepe kamery, teatr dla niewidomych i głuchych, policja, na którą nie ma pieniędzy. I śmieszno, i straszno, jak powiadają starożytni Rzymianie. Tym razem skróciliśmy nieco swoje paplanie o ostatnim wyścigu i nie tylko.Ruszamy do przodu z naszymi umiejętnościami technicznymi. Poprawia się!Dzisiaj omaw @The_Orz: Opisana przez Orwella nowomowa, gdzie wszystko odczytuje się odwrotnie. W tym przypadku dekoncentracja oznacza tak na prawdę koncentrację wszystkich mediów w rękach rządu. udostępnij Link @The_Orz Jeśli będą dalej mieć posłusznego prezydenta w Pałacu to jestem przekonany, że do końca tej kadencji Sejmu zacznie się demontaż wolnych mediów jak na Węgrzech. udostępnij Link Gdyby zamknęli TVN to Duda przejebałby w pierwszej turze udostępnij Link @The_Orz: no przejebane, nie da się dyktatury zaprowadzić bo są media niepodlegające pod rząd i opozycja, ehhh. Mogliby wszystkich pozamykać, nieograniczona władza w rękach kaczaffiego to jest to czego cały naród pragnie. udostępnij Link @KlawyMichau: Podstawowym zadaniem mediów jest patrzenie władzy na ręce. I tą rolę TVN wypełnia całkiem nieźle. udostępnij Link @The_Orz @KlawyMichau: Podstawowym zadaniem mediów jest patrzenie władzy na ręce. I tą rolę TVN wypełnia całkiem nieźle. Chyba, że u władzy jest PO to wtedy nie ¯\(ツ)/¯ Chyba wszyscy zapomnieliście jaką chamską propagandę siał TVN przed wyborami 2015. udostępnij Link @The_Orz Ja akurat nie pamiętam, każda decyzja PO była wygładzana i formowana w sposób bardzo łagodny przy jednoczesnym grillowaniu konfederacji czy pisu. Tvp to szambo ale bez jaj, tvn prezentuje poziom niewiele lepszy. udostępnij Link @KlawyMichau: jednak wciąż jest to stacja prywatna a nie publiczna. Też nie podoba mi się sytuacja stronnicowych mediów ale jak już mają być to nie z naszej kieszeni. udostępnij Link @The_Orz: Od kiedy oglądam wyłącznie TVP, czuję do PiSu jeszcze większe obrzydzenie niż wcześniej. udostępnij Link @KlawyMichau: Znienawidzona przez prawaków Monika Olejnik, twarz TVNu, kompromituje Tuska na konferencji. Masz pamięć złotej rybki czy 14 lat i po prostu tego nie oglądałeś? Obrzydliwy symetrysta. źródło: udostępnij Link udostępnij Link @The_Orz: To już nie pierwszy Tweet wrzucony tu w podobnym tonie. Widocznie jakieś nowe polecenie przyszło z góry. udostępnij Link udostępnij Link Chyba wszyscy zapomnieliście jaką chamską propagandę siał TVN przed wyborami 2015. @KlawyMichau: na pewno dużo mniej chamską, niż TVP teraz. udostępnij Link
Serial ROJST obejrzysz: https://www.showmax.com/pol/rojstPRL to według wielu osób wspaniałe czasy, które wspominają z nostalgią. Dla innych z kolei jest to o
„Działanie przeciwko pracownikowi, bezpośrednie lub pośrednie, może być plotkarskie, które utrudnia mu pracę. Kiedy ktoś kogoś nie lubi i mu dokucza. Może być z góry na dół i między kolegami. Bo jedni się lubią, a inni nienawidzą.„Działanie przeciwko pracownikowi, bezpośrednie lub pośrednie, może być plotkarskie, które utrudnia mu pracę. Kiedy ktoś kogoś nie lubi i mu dokucza. Może być z góry na dół i między kolegami. Bo jedni się lubią, a inni nienawidzą. Takie również mobbingi występują” - to definicja mobbingu Aleksandra Dybińskiego, dyrektora MOSiR-u w Toruniu. Rzecznik ośrodka dorzuca do niej „Mobbing ukośny, kiedy psikusy robią sobie na przykład menedżerowie; uporczywie, do innej pracy daje (...)”. Czy ktoś coś z tego zrozumie? Cytaty prosto z nagrania, wczorajszej konferencji że w świetle tych definicji dyrekcja ma prawo protestować przeciwko wynikom kontroli inspekcji pracy. O jakim „prawdopodobieństwie mobbingu” mowa, skoro menedżerów w ośrodku jak na lekarstwo, a psikusów pewnie jeszcze mniej? Byłoby śmiesznie, gdyby nie fakt, że to wszystko dzieje się naprawdę i dla kilku przynajmniej osób oznacza rzeczywiste z dziennikarzy wytrwał do końca ponad 2-godzinnej konferencji, był świadkiem niecodziennych wyznań. Wreszcie na publicznym forum stanęła sprawa fałszowania umów na prowadzenie kursów pływania. Związkowiec ratownik opowiedział, jak przekręt wyglądał. Dyrektor zaś przyznał, że „kombinatorstwo na basenach trwa od kilkunastu lat”. Rzecznik z kolei dorzucił, że na fałszowaniu umów zarabiali ratownicy. W tej sytuacji sprawa robi się już na tyle poważna i jasna, że pewnie zajmą się nią stosowne organa. Skala bałaganu w MOSiR-ze może być większa niż ktokolwiek z zewnątrz przypuszczał. I to już na pewno śmieszne nie jest.
I śmieszno i straszno Za chwilę zacznie się masowe palenie w piecach i znowu będziemy się dusić Grafika: Marta Frej Memy #climatechanges #zmianyklimatu #smog #klimat #co2
Kawały | - Panie doktorze, mam problem... - Słucham. - Codziennie chodzę do sklepu i kupuję dwie flaszki wódki. Boję się, że jestem zakupoholikiem! W pewnej firmie prezesi postanowili zatrudnić asystentkę zarządu. Oprócz odpowiednich wymagań osobowościowych, określili wymogi wizualne: 175 cm wzrostu, długie nogi, ładne piersi, blondynka, itd... Po rozmowach kwalifikacyjnych, wskutek selekcji, pozostała im jedna kandydatka spełniająca te wymogi. Zadali jej pytanie: - Jakie są Pani oczekiwania finansowe? - 10 tysięcy zł. - Co? U nas 6 tys zarabia główny księgowy! - To dymajcie księgowego. *** Do sklepu wchodzi facet. Wita go uśmiechnięty sprzedawca: - Dzień dobry. W czym możemy panu pomóc, co chciałby pan kupić? Facet się zastanowił i mówi: - Rękawiczki. - To proszę podejść do tamtego działu. Facet idzie do wskazanego działu i mówi: - Chcę kupić rękawiczki. - Zimowe czy letnie? - Zimowe. - To proszę przejść do następnego działu. Facet poszedł: - Dzień dobry. Potrzebne mi zimowe rękawiczki. - Skórzane czy nie? - Skórzane. - To proszę podejść do następnego działu. Facet poddenerwowany podchodzi do wskazanego stoiska: - Chce kupić zimowe, skórzane rękawiczki. - Z klamerką czy bez? - Z klamerką. - Proszę podejść do następnego stoiska. Facet jest już wkurzony, ale idzie. - Poproszę rękawiczki, zimowe, skórzane i z klamerką. - Klamerka na zatrzask czy na rzepy ? - Na rzepy. - Zapraszam do działu na przeciwko. Facet nie wytrzymuje i wrzeszczy: - Proszę przestać się nade mną znęcać! Dajcie mi te rękawiczki i pójdę sobie! - Proszę pana, proszę o cierpliwość, chcemy panu sprzedać dokładnie takie rękawiczki, jakich pan potrzebuje. Facet idzie dalej. - Proszę rękawiczki zimowe, skórzane, z klamerką i na rzepy.. - A jaki kolor? Nagle otwierają się drzwi i do sklepu wchodzi facet z klozetem świeżo wyrwanym z podłogi, od którego odstają kawałki glazury. Niesie go na wyciągniętych rękach, podchodzi do lady i krzyczy: - Taki mam, k…, klozet, a taką glazurę! Dupę już wam wczoraj pokazałem, wiec sprzedajcie mi wreszcie JAKIKOLWIEK papier toaletowy! Linki artykułu Kopiuj link:Skopiowano do schowka Wklej link na stronę:Skopiowano do schowka ARTYKUŁY POWIĄZANE
i śmieszno, i straszno. Definicja. Kwalifikacja tematyczna. Cytaty. Jej się wydaje, że umie żyć bez mężczyzny, on wie, że bez niej żyć nie umie. I śmieszno, i straszno, jak to w układach damsko-męskich bywa. źródło: NKJP: (wak): Teatr małych form, Dziennik Polski, 2006-08-03.

Najgłośniejszy, ale niejedyny, przypadek dotyczy Ostrołęki, gdzie władze samorządowe zabroniły wyświetlania w jedynym w tym mieście kinie głośnego „Kleru” Wojciecha Smarzowskiego. Z podobnym pomysłem wystąpił jeden z radnych w Ełku. Pomysł odrzucono, ale już w Zakopanem filmu nie zobaczą. Z kolei w Lublinie radni PiS próbowali zablokować pierwszy w tym mieście Marsz Równości. Samorządowcom, którzy wykazują ciągotki do cenzurowania i zakazywania, pragnę przypomnieć, że z Głównym Urzędem Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk pożegnaliśmy się w kwietniu 1990 roku w atmosferze powszechnej zgody i jeszcze powszechniejszej ulgi. Dzisiaj okazuje się, że ta zgoda i ulga była tylko mirażem, bo są środowiska, które teraz zamierzają wykopać cenzurę z grobu i ją reanimować. Dla zwolenników kolejnej ekshumacji z czasów Peerelu mam kilka obrazków, które – piszę to bez wielkiej nadziei – być może nieco ich otrzeźwią. Więcej przykładów Panie i Panowie znajdziecie w znakomitej książce Błażeja Torańskiego „Knebel”. W 1948 roku w warszawskim Teatrze Polskim wystawiono sztukę teatrów Ludwika Hieronima Morstina „Zakon krzyżowy”. Cenzura na przedstawienie się zgodziła, ale sporo w nim zmieniła. W efekcie polskie rycerstwo idące do boju pod Grunwaldem zamiast zwyczajowego okrzyku „Bóg tak chce! Bóg tak chce!” krzyczeli „Lud tak chce! Lud tak chce!”. W XIV wieku szlachta miała iść do boju, powołując się na wolę ludu! Ale było jeszcze śmieszniej, co w swoich „Dziennikach” zrelacjonowała obecna na przedstawieniu Maria Dąbrowska. Gdy w pewnym momencie widzom ukazał się portal krzyżackiej katedry z wizerunkiem Matki Boskiej, widownia zaczęła „frenetycznie oklaskiwać” ten wizerunek. 16 lat później władze komunistyczne postanowiły uczcić 600-lecie Uniwersytetu Jagiellońskiego. Z tej okazji „Trybuna Ludu” wydrukowała nawet akt erekcyjny. Rzecz jasna ocenzurowany – z dokumentu zniknęły słowa „My z Bożej łaski”, a z wyliczenia ziem koronnych, aby nie drażnić sowieckich komunistów, usunięto Ruś. W epoce kolejnego światłego komunistycznego przywódcy, Edwarda Gierka, cenzura interweniowała w ciągu roku średnio 10 tysięcy razy. Jak ujawnił były cenzor Tomasz Strzyżewski, który w 1977 roku uciekł do Szwecji, w latach 70. nie można było informować między innymi o kupowanych na Zachodzie licencjach, o sprzedaży mięsa do ZSRR, wielkości spożycia kawy… Premier Jaroszewicz zakazał wspierania artystów wykonujących muzykę elektroniczną. „To nie jest muzyka” – oświadczył autorytatywnie, pieklił się, że telewizja nadaje serial o cesarzu Kaliguli, dzwonił do szefa telewizji, bo nie podobała mu się telewizyjna adaptacja „Wesela”, i pomstował na inscenizację „Balladyny” Adama Hanuszkiewicza. „Niech nie ruszają klasyki” – perorował. Cenzurowano nawet nekrologi. W końcówce Gomułki, po śmierci Pawła Jasienicy, cenzura skonfiskowała nekrolog od akowców, z którymi historyk walczył w jednym oddziale, z innych wykreślano informację, że był wiceprezesem polskiego PEN Clubu. Czasem jednak cenzura rozluźniała swoje szczęki. Gdy w październiku 1976 roku do Polski przyjechała ABBA, zgodzono się, choć nie bez wielu grymasów, aby Szwedzi zaśpiewali „Fernando”, utwór, który kilka miesięcy po wypadkach w Ursusie i Radomiu powinien się funkcjonariuszom z Mysiej (siedziba cenzury) niezbyt dobrze kojarzyć: „Ile to lat nie miałeś karabinu w swoich rękach/ Czy słyszałeś werble Fernando? Jak dumny byłeś, walcząc o wolność tej ziemi?/ Coś wisi w powietrzu, gwiazdy błyszczą dla mnie, dla Ciebie i dla wolności, Fernando” – śpiewały Anni-Frid Lyngstad i Agnetha Faltskog. Ale cenzura nie dotykała wszystkich. Partyjni bonzowie i ich rodziny mogli oglądać, co im w duszy grało. Stefan Szlachtycz, w latach 1974–1985 główny reżyser telewizji polskiej, opowiadał, że Maciej Szczepański, szef Radiokomitetu, wyposażył sekretarzy KC, ministrów i szefów wojewódzkich struktur partii w magnetowidy, wówczas w Polsce jeszcze nieobecne, i co tydzień zaopatrywał ich w specjalny filmowy pakiet. W jego skład wchodził film niedopuszczony na polskie ekrany przez cenzurę, nowość z Hollywood, film romantyczny dla pani domu, soft porno dla pana domu i bajka dla dzieci. Telewizja ściągała te filmy na tydzień, kłamiąc, że zastanawia się nad ich kupnem, a następnie nielegalnie kopiowała. Lektorem większości filmów – na życzenie żon sekretarzy – był Jan Suzin. Ponieważ próby ocenzurowania „Kleru” mają miejsce wyłącznie w miejscowościach, w których samorządowcy są związani z PiS-em, nie od rzeczy będzie przypomnienie, że szef tej partii powiedział niedawno, że samorząd nie może prowadzić krucjaty ideologicznej. Zabawne, jak bardzo działacze PiS nie słuchają prezesa PiS. Chyba że znają swojego szefa tak dobrze, że natychmiast rozpoznają, których słów słuchać muszą, a których muszą nie słuchać. Niezależny dziennikarz, autor biografii Edwarda Gierka, Wojciecha Jaruzelskiego i Władysława Gomułki pt. „Gomułka. Dyktatura ciemniaków”

I śmieszno i straszno. December 12, 2020 · Jan Paweł 2, Papież Polak! Jestem Europejczykiem, ale wpierw Polakiem. December 12, 2020. Wielki Polak

Zanim poprze się PiS, warto sobie przemyśleć przestrogę Alexisa de Tocqueville’a: „Demokracja kończy się wtedy, kiedy rząd zauważy, że może przekupić ludzi za ich własne pieniądze”. Plan pozwania przez Ministerstwo Sprawiedliwości grupy prawników z UJ za krytykę nowelizacji kodeksu karnego został poniechany. Pan Ziobro tak to skomentował: „To, że ktoś jest akademikiem, nie znaczy, że może kłamać. Dziś po przetoczeniu się tej dyskusji każdy może wyrobić sobie zdanie, kto w tej sprawie boi się prawdy, a kto manipulował. Skoro efekt tej zapowiedzi jest taki, że każdy może wyrobić sobie zdanie, kto obawia się prawdy i gdzie ta prawda tkwi, nie ma już potrzeby kierowania tego pozwu”. Po co ciągać naukowców do sądu Ta wyjątkowo bełkotliwa wypowiedź miała sugerować, że to sam p. Zbyszek (nie mogę się oprzeć użyciu takiego określenia) zdecydował o tym, że pozwu nie złoży. Jak ujawnił p. Paruch, skądinąd profesor i szef rządowego Centrum Analiz Strategicznych, to Zwykły (?) Poseł zakazał p. Ziobrze zrealizowania rzeczonego pozwu. Sam pomysł ciągania naukowców do sądu za treść naukowej ekspertyzy (nawet kontrowersyjnej) jest obciachem na skalę światową. Równie paradne jest użycie słowa „kłamstwo” w zacytowanej wypowiedzi p. Ziobry. Tak to już jest, że opinia naukowa może dać powód dla polemiki. Niemniej powszechnie odróżnia się kłamstwo od pomyłki, ale zrozumienie tej różnicy najwyraźniej przekracza intelektualne sposobności p. Zbyszka (ciekawe, czy zostanę pozwany za to stwierdzenie). Ponadto polityczny kontekst całej sprawy jest osobliwy. Oto szeregowy poseł nakazuje coś konstytucyjnemu ministrowi, który nawet nie jest członkiem PiS, a szef rządowego Centrum Analiz Strategicznych publicznie o tym oznajmia i tłumaczy: „Jest prezes Jarosław Kaczyński, który racjonalizuje bardzo wiele decyzji politycznych. W tym przypadku zadziałał błyskawicznie i sprawa została zablokowana”. Wygląda na to, że rząd, by użyć znanego powiedzenia (udostępnionego dzięki aktywności p. Falenty – też niezły kazus, niewykluczone, że rozwojowy), nie istnieje nawet teoretycznie, ale czysto symbolicznie, np. jako atrapa przy okazji państwowych obchodów rozmaitych jubileuszy, np. czyichś 70. urodzin. Czytaj także: Czy sprawa Falenty obali rząd PiS (i dlaczego nie) Dyscyplinarka za „figuranta” Oto relacja z pewnego zdarzenia w Rzeszowie: „6 września w porannej audycji »Kalejdoskop« w Polskim Radiu Rzeszów G. Bochenek wyemitowała wypowiedź słuchacza: »Ja również (...) powiem: nie mamy prezydenta. Mamy najwyżej pełniącego obowiązki prezydenta. (...) W tym momencie mamy figuranta (...)«. Kilka dni po emisji programu (…) Bochenek została odsunięta od prowadzenia audycji na żywo. Prezes Polskiego Radia Rzeszów Przemysław Tejkowski udzielił jej pisemnej nagany, ponieważ wyemitowana przez nią wypowiedź ze słowem »figurant« złamała art. 135 kodeksu karnego, mówiący o publicznym znieważeniu prezydenta RP, oraz naruszyła dobra osobiste prezydenta”. Znaczy, że p. Tejkowski uznał się za kompetentnego do rozstrzygania, czy jego podwładna popełniła przestępstwo? Czyżby to była jaskółka nowych czasów? A mnie przypominają się dawne czasy. Działo się to w 1979 r. Klub Kuźnica w Krakowie zaprosił na spotkanie J. Górskiego, ówczesnego ministra szkolnictwa wyższego. Przyszło sporo ludzi, ale do oczekujących wyszedł T. Hołuj, przewodniczący klubu, i oznajmił, że spotkanie nie odbędzie się, ponieważ ministrowie składają życzenia P. Jaroszewiczowi. Komentując powód odwołania spotkania w Kuźnicy, zapytałem, czy otoczenie premiera Jaroszewicza nie przypomina przypadkiem dworu cesarza Kaliguli. Ktoś doniósł do ministerstwa i rektor UJ został zobowiązany do wszczęcia postępowania dyscyplinarnego wobec mnie. Odmówił, co zakończyło sprawę, ale wiele wskazuje na to, że rektorom będzie już niedługo trudniej oprzeć się podobnym żądaniom ze strony dobrej zmiany. Czytaj także: PiS jest chytry, oto dowody. Na pewno chcecie, żeby rządził dalej? Pluton egzekucyjny w warunkach pokoju Pan Broda, profesor fizyki jądrowej i znany moralizator katolicki, powiada tak: „Tegoroczne wybory parlamentarne trzeba wygrać z większością konstytucyjną. Jeśli nie da się wprowadzić do nowej konstytucji kary głównej, to musi być przynajmniej zapis o trybie pozbawiania obywatelstwa i skazywania na banicję”. Pan Broda zresztą radykalizuje swoje poglądy. Jeszcze jakiś rok temu apelował o to, aby zdelegalizować stowarzyszenie „Iustitia”, a teraz domaga się pozbawiania obywatelstwa, banicji i kary głównej (śmierci?). Pan Bukowski, doktor filozofii, także propagujący wartości chrześcijańskie, jest bardziej ludzki, ponieważ proponuje tylko tyle: „Dla każdego, komu nie podoba się umieszczenie w polskim paszporcie dewizy »Bóg, Honor, Ojczyzna«, mam prostą propozycję: niech nie występuje o taki dokument. Nie ma przecież obowiązku posiadania paszportu, podobnie jak obywatelstwa naszego kraju”. I tak dobrze, iż nie domaga się wymiany starych na nowe, tj. zawierające te trzy magiczne wyrazy. Pan Broda okazał się inspirujący dla znacznie bardziej zdecydowanych wezwań w sprawie reform konstytucyjnych. Oto jeden z komentarzy do jego przemyśleń (pisownia zachowana): „Podpisuje sie (…) obiema rekami! Szczegolnie pod tym ze za Zdrade Polski i Polskiej Racji Stanu powinien byc Pluton Egzekucyjny, nawet w warunkach pokoju!!”. Czytaj także: Zaradni radni. Zaglądamy do oświadczeń majątkowych Czym powinien się zajmować RPO Rzecznik praw obywatelskich stwierdził w związku z oświadczeniem Krajowego Mechanizmu Prewencji Tortur, że przy zatrzymaniu sprawcy Jakuba A. (zabójcy 10-letniej Kristiny) poniżono go przez użycie niewłaściwych środków. Wiele osób uważa, że p. Bodnar broni podejrzanego (tak trzeba mówić w świetle prawa, nawet jeśli ma się subiektywną pewność, że popełnił ten czyn), a nie powinien tego czynić, bo taki zbrodniarz na to nie zasługuje. Do akcji przeciwko p. Bodnarowi ruszył spory legion polityków Zjednoczonej Prawicy, p. Jaki i p. „Obatel” Czarnecki (ten bystrzak uznał wypowiedź p. Bodnara za atak na funkcjonariuszy państwa polskiego), oraz ich publicystycznych akolitów, pp. Pereira, Wildstein (Dawid) i Ziemkiewicz, załamując ręce nad protekcją Jakuba A. ze strony RPO. Wypowiedział się w tej sprawie również p. Ciarka, rzecznik policji: „Nie wierzę, to zapewne fake, bo przecież rzecznik praw obywatelskich, który przede wszystkim powinien mieć na uwadze prawa rodziny okrutnie zamordowanej dziewczynki oraz ludzi, których poczucie bezpieczeństwa zostało naruszone tą zbrodnią, powinien złożyć kondolencje rodzinie, a policjantom i prokuraturze podziękować za skuteczne i szybkie działania”. Okazuje się, że nie tylko wiara, ale także niewiara czyni cuda, np. w postaci takiego jak wyżej niezrozumienia, czym powinien zajmować się RPO. Pan Bodnar bynajmniej nie broni Jakuba A., a domaga się tylko poszanowania prawa, nawet wobec podejrzanych o ciężkie przestępstwa. Odezwał się też p. Morawiecki: „Ja myślę, że to jest świat postawiony na głowie; to, co rzecznik praw obywatelskich (...) przedstawił. Ponieważ my powinniśmy chronić słabszych, najsłabszych, a nieobliczalny morderca, który dokonał ohydnej zbrodni, musi zostać w jak najszybszy sposób unieszkodliwiony”. Powiem, chyba ryzykując pozew, że pierwsze dwa słowa zacytowanej wypowiedzi nie bardzo są zgodne z jej dalszą treścią. Otóż premier rządu działającego w kraju mieniącym się demokratycznym, nawet takim, nie powinien zastępować prokuratury i sądu, nawet jeśli o tym marzy (faktycznie chodzi o to drugie). Oskarżenie Jakuba A. o morderstwo należy do prokuratury, a wyrok – do sądu, a nie do p. Morawieckiego. To jest kanon państwa prawa i społeczeństwa obywatelskiego, a więc p. Morawiecki, jeśli w ogóle myśli, to czyni to w sposób wydatnie niestandardowy. Chyba zapomniał, że zadaniem zatrzymania podejrzanego przez policję nie jest jego unieszkodliwienie, ale oddanie w ręce wymiaru sprawiedliwości. Ocena sprawiedliwości stoi wyżej niż prawo? Od takiego myślenia już tylko krok (coraz częściej czyniony przez dobrą zmianę) do pozywania naukowców i dziennikarzy, a w dalszym planie w kierunku „właściwego” uregulowania banicji, obywatelstwa czy stawiania przed plutonem egzekucyjnym, a może nawet do zrealizowania takiej oto idei (cytuję wedle oryginału): „Sprawiedliwośc polega na nieuchronności kary, nie na brutalności przy aresztowaniu złoczyńcy. Ale po aresztowaniu w butach, było bez, nalezy jescze wieczorem zgromadzić sędziów na wyrok. Sedzia wyda wyrok śmierci bo tylko taki jest tu sprawiedliwy), a wyrok sie wykona już jutro z rana. Na wykonanie zaś wyroku trzeba konieczna by zaprosić pana Bodnara, aby był świadkiem powieszenia, godzinie 8 z rana. Tak po, czy przed śniadaniem dla wrażliwych. I tak w ciągu tylko dwóch dni sprawiedliwośc ma zadośćuczynienie. Sprawca zbrodni zaoferował swoje życie, za życie odebrane”. Jest to wpis na blogu p. Bukowskiego, który skwitował rzecz treściwym komentarzem: „E!”. Tak więc wyższa ocena sprawiedliwości od prawa, otwarcie demonstrowana przez pp. Morawieckich (juniora i seniora), znajduje coraz większe poparcie wśród zwolenników dobrej zmiany. TVP Info podało taką informację: „Niewykluczone, że na opinie [RPO] w sprawie Jakuba A. wpływ mają osobiste opinie Adama Bodnara. Jego nieletni syn jest podejrzany o wymuszanie pieniędzy przy użyciu noża od kilkunastoletnich dzieci”. Autorem tej niegodziwej supozycji o motywacji p. Bodnara, przypominającej propagandowe poczynania z okolic marca 1968 r., jest reporter o nazwisku Wąż (nomen omen?), tylko że wtedy sprawa była w zasadzie ograniczona do odpowiedzialności dzieci za pochodzenie rodziców, a teraz proponuje się zgrabne uogólnienie: intencje rodziców interpretuje się wedle czynów dzieci. Ewa Siedlecka: RPO ma bronić praw WSZYSTKICH obywateli RPD, niewłaściwy człowiek na niewłaściwym miejscu A teraz kolej na rzecznika praw dziecka, czyli p. Pawlaka. Wypowiedział się na temat klapsów: „Klaps nie zostawia wielkiego śladu. Trzeba rozróżnić, czym jest klaps, a czym jest bicie. (...) Absolutnie nie wolno bić dzieci. I to jest bezwzględne. Koniec pieśni. (...) Jednak sam z estymą wspominam to, że dostałem od ojca w tyłek”. Jakość osobistych wspomnień p. Pawlaka na temat otrzymanego klapsa w tyłek (niewykluczone, że nie tylko ta część jego ciała została wtedy poszkodowana) jest jego prywatną sprawą i pozostaje w niejakiej sprzeczności z dość powszechną opinią psychologów i pedagogów w sprawie dopuszczalnych metod wychowawczych. Pojawiły się głosy, a nawet petycja, aby odwołać p. Pawlaka z jego obecnej funkcji. Nie sądzę, aby jego wysmakowana pieśń o różnicy między klapsem a biciem była po temu wystarczającym powodem, aczkolwiek, z drugiej strony, cały szereg jego poprzednich wypowiedzi, np. o wychowaniu seksualnym młodzieży czy in vitro, wskazuje, że nie jest to właściwy człowiek na właściwym miejscu. Inaczej uważa p. Dworczyk, przełożony Kancelarii Prezesa Rady Ministrów. Po bystrym podkreśleniu, że p. Pawlak odróżnił bicie od klapsa, dodał: „Natomiast absolutnie sprzeciwiam się takim uproszczeniom, którzy próbują robić niektórzy publicyści, że stwierdzenie, iż trafienie za klapsa do więzienia jest równoznaczne na bicie dzieci – uważam, że to jest absolutnie niedopuszczalna manipulacja”. Taką wersję znalazłem w kilku źródłach dostępnych w internecie. Nie wiem, czy p. Dworczyk rzeczywiście powiedział: „stwierdzenie, iż trafienie za klapsa do więzienia jest równoznaczne na bicie dzieci”, i co chciał przekazać w tej niezrozumiałej sekwencji słów. Stosując stylistykę szefa KPRM, jestem absolutnie przekonany, że (prawie, z ostrożności) nikt nie sugerował, że trafienie za klapsa do więzienia jest równoznaczne z byciem uwięzionym za bicie dzieci – to życzliwa interpretacja bełkotu p. Dworczyka. Jeśli szef KPRM uważa, iż rzeczona manipulacja dziennikarska polega na przypisaniu zaznaczonej równoznaczności p. Pawlakowi, to absolutnie się myli. To ostatnie jest zresztą notoryczną przypadłością p. Dworczyka. Czytaj także: Bodnar zostaje. To rzecznik praw dziecka powinien pomyśleć o dymisji Ważniejsze interesy o. Rydzyka niż klimat Pani Emilewicz, ministra od przedsiębiorczości i technologii, skonstatowała: „Jest kilka ważnych tematów, które dobrze byśmy my mieli pieczę. My jako Polska. To na pewno energia i klimat, to takie obszary, o które warto, abyśmy zabiegali w przyszłej Komisji”. Nie wiem, czy cytat jest wierny, więc nie będę dotykał osobliwej gramatyki tego urokliwego objawienia. Wszelako treść poraża. Oddanie Polsce pieczy nad klimatem i energią jest ideą wręcz pocieszną. Oto Komisja Europejska, mająca dość krętactw polskiego rządu w sprawach ekologicznych, zagroziła odebraniem 6–8 mld euro dofinansowania dla programu „Czyste powietrze”. Na razie Polska jako inicjator (potem dołączyły Czechy, Węgry i Estonia) zablokowała europejski projekt neutralności ekologicznej, zakładający, iż emitowanych będzie tyle gazów cieplarnianych, ile jest pochłanianych. Pan Morawiecki tak to ujął: „Wraz z Grupą Wyszehradzką, a także z Estonią doprowadziliśmy do takiej sytuacji, że w konkluzjach nie został ujęty rok 2050 [to termin docelowy], a to, przekładając na język praktyczny, oznacza, że nie przyjęliśmy dzisiaj dodatkowych, jeszcze bardziej ambitnych celów klimatycznych i zabezpieczyliśmy tym samym interesy polskich przedsiębiorców, obywateli, którzy ponosiliby ryzyko dodatkowego opodatkowania, kosztów i nie mogliśmy się na to zgodzić”. Furda, że corocznie umiera od smogu 40 tys. Polaków, a liczba na pewno wzrośnie w najbliższych latach i to właśnie z powodu swoistego zabezpieczenia interesów polskich przedsiębiorców. Interes jednego rodzimego biznesmena został ambitnie zabezpieczony. Chodzi o p. Rydzyka, którego geotermia, hojnie wspierana z publicznych pieniędzy, także z kiesy zarządzanej przez p. Morawieckiego, ma emitować w godzinę tyle spalin, ile 45 tys. samochodów (ekspertyza p. Sadowskiego, specjalisty do inżynierii środowiska). Proszę spojrzeć na materiał pod tym linkiem. Można tam usłyszeć wypowiedzi pp. Kaczyńskiego, Dudy, Kowalczyka (ministra środowiska), „Obatela” Czarneckiego, Korwin-Mikkego czy Zalewskiej. Trudno o większe bzdury „w tym temacie”, np. p. Duda powiada, że lubi globalne ocieplenie i chętnie by je finansował, a p. Kowalczyk, że nie rozumie, o co chodzi, skoro rośliny rosną dzięki CO2. Władzy wszystko wolno I śmieszno, i straszno, ale raczej to drugie. A na koniec pytanie do niezdecydowanych wyborców: czy chcecie żyć w kraju tak rządzonym? Jeśli kierujecie się racjami ekonomicznymi, weźcie pod uwagę, że dług publiczny powiększa się i przekroczył już bilion złotych, tylko w maju deficyt budżetowy wzrósł o 2 mld, Polska jest w ósemce najbardziej zadłużonych krajów świata. A to znaczy że obietnica p. Morawieckiego: „Jeśli PiS będzie kontynuował rządy, mogę zobowiązać się, że będziemy Emeryturę Plus wypłacać”, jest pisana palcem na wodzie i możecie być spokojni, że to, co dostaniecie z wyborczej masarni, oczywiście opalanej węglem, zostanie wam z nawiązką odebrane przez dobrą zmianę. W tym kontekście przemyślcie przestrogę Alexisa de Tocqueville’a: „Demokracja kończy się wtedy, kiedy rząd zauważy, że może przekupić ludzi za ich własne pieniądze”. A wtedy władzy wszystko wolno. Czytaj także: Sukces i nokaut. Kilka pytań do niezdecydowanych wyborców

WPADAJ NA SKLEP EKIPY http://EKIPATONOSI.PL 80.000 LAJKÓW = WIĘCEJ KTO TO POWIEDZIAŁ!SIEMKA! W tym filmie zgadujemy kto powiedział dane zdanie! Jeśli zga

Trzy i pół roku po liberalizacji rynku lotniczego, która umożliwiła przewoźnikom rozwój na rynkach nowych państw UE, Warszawa znalazła się w ślepej uliczce. Ruch w regionalnych portach w Polsce i krajach ościennych rośnie lawinowo. Praga, Budapeszt, Bratysława, Ryga, a ostatnio Sofia i Bukareszt masowo korzystają z dynamicznego rozwoju tanich linii. Tylko Warszawa, żyjąca problemami z terminalem II, jest czarną plamą na mapie tanich połączeń. Śladową działalność prowadzą tu Ryanair i easyJet — w sumie trzy trasy. Także inne tanie linie z oporem rozwijają siatki połączeń albo je likwidują i wynoszą się na inne lotniska w regionie. Śmieszy sugestia, że stolica Polski stanie się regionalnym portem przesiadkowym dla podróżnych lecących na długich dystansach. W ten sposób odwraca się uwagę od poważnego problemu. Warszawa nigdy nie będzie portem przesiadkowym dla linii narodowych. LOT ma słabą pozycję, a inne linie, które dysponują odpowiednią flotą, nie będą zainteresowane założeniem bazy na lotnisku, które jest jednym z najdroższych na świecie. Przy tym panuje na nim bałagan, potworne kolejki, a zgubione bagaże można liczyć w tonach. Czyż to nie symptomatyczne, że port w Budapeszcie został przejęty przez niemieckiego inwestora, lotniskiem w Bratysławie interesuje się inwestor z Wiednia, a Pragę pewnie niedługo spotka podobny los? Ze stolicy Węgier i Czech, choć to kraje mniejsze niż Polska, operują linie amerykańskie. Z Warszawy na długich trasach lata tylko LOT. Stolica potrzebuje dziś lotniska dla tanich linii. Dość powiedzieć, że w zaledwie 3,5 roku od rozpoczęcia działalności w Polsce linie te obsługują już ponad 50 proc. całego ruchu pasażerskiego. Warszawa i całe Mazowsze bez lotniska przyjaznego tanim liniom (bez znaczenia, gdzie ono będzie — w Modlinie, Sochaczewie czy Mińsku Mazowieckim) traci rocznie miliardy euro, które turyści wydają w Pradze, Budapeszcie i Bratysławie. Tomasz Kułakowski szef sprzedaży i marketingu Ryanair na Europę Środkową © ℗ Podpis: Tomasz Kułakowski

Shop Historia bez cenzury 5. I straszno i śmieszno - PRL online at best prices at desertcart - the best international shopping platform in Japan. FREE Delivery Across Japan. EASY Returns & Exchange.
Najgłośniejszy, ale niejedyny, przypadek dotyczy Ostrołęki, gdzie władze samorządowe zabroniły wyświetlania w jedynym w tym mieście kinie głośnego „Kleru" Wojciecha Smarzowskiego. Z podobnym pomysłem wystąpił jeden z radnych w Ełku. Pomysł odrzucono, ale już w Zakopanem filmu nie zobaczą. Z kolei w Lublinie radni PiS próbowali zablokować pierwszy w tym mieście Marsz Równości. Samorządowcom, którzy wykazują ciągotki do cenzurowania i zakazywania, pragnę przypomnieć, że z Głównym Urzędem Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk pożegnaliśmy się w kwietniu 1990 roku w atmosferze powszechnej zgody i jeszcze powszechniejszej ulgi. Dzisiaj okazuje się, że ta zgoda i ulga była tylko mirażem, bo są środowiska, które teraz zamierzają wykopać cenzurę z grobu i ją reanimować. Dla zwolenników kolejnej ekshumacji z czasów Peerelu mam kilka obrazków, które – piszę to bez wielkiej nadziei – być może nieco ich otrzeźwią. Więcej przykładów Panie i Panowie znajdziecie w znakomitej książce Błażeja Torańskiego „Knebel". W 1948 roku w warszawskim Teatrze Polskim wystawiono sztukę teatrów Ludwika Hieronima Morstina „Zakon krzyżowy". Cenzura na przedstawienie się zgodziła, ale sporo w nim zmieniła. W efekcie polskie rycerstwo idące do boju pod Grunwaldem zamiast zwyczajowego okrzyku „Bóg tak chce! Bóg tak chce!" krzyczeli „Lud tak chce! Lud tak chce!". W XIV wieku szlachta miała iść do boju, powołując się na wolę ludu! Ale było jeszcze śmieszniej, co w swoich „Dziennikach" zrelacjonowała obecna na przedstawieniu Maria Dąbrowska. Gdy w pewnym momencie widzom ukazał się portal krzyżackiej katedry z wizerunkiem Matki Boskiej, widownia zaczęła „frenetycznie oklaskiwać" ten wizerunek. 16 lat później władze komunistyczne postanowiły uczcić 600-lecie Uniwersytetu Jagiellońskiego. Z tej okazji „Trybuna Ludu" wydrukowała nawet akt erekcyjny. Rzecz jasna ocenzurowany – z dokumentu zniknęły słowa „My z Bożej łaski", a z wyliczenia ziem koronnych, aby nie drażnić sowieckich komunistów, usunięto Ruś. W epoce kolejnego światłego komunistycznego przywódcy, Edwarda Gierka, cenzura interweniowała w ciągu roku średnio 10 tysięcy razy. Jak ujawnił były cenzor Tomasz Strzyżewski, który w 1977 roku uciekł do Szwecji, w latach 70. nie można było informować między innymi o kupowanych na Zachodzie licencjach, o sprzedaży mięsa do ZSRR, wielkości spożycia kawy... Premier Jaroszewicz zakazał wspierania artystów wykonujących muzykę elektroniczną. „To nie jest muzyka" – oświadczył autorytatywnie, pieklił się, że telewizja nadaje serial o cesarzu Kaliguli, dzwonił do szefa telewizji, bo nie podobała mu się telewizyjna adaptacja „Wesela", i pomstował na inscenizację „Balladyny" Adama Hanuszkiewicza. „Niech nie ruszają klasyki" – perorował. Cenzurowano nawet nekrologi. W końcówce Gomułki, po śmierci Pawła Jasienicy, cenzura skonfiskowała nekrolog od akowców, z którymi historyk walczył w jednym oddziale, z innych wykreślano informację, że był wiceprezesem polskiego PEN Clubu. Czasem jednak cenzura rozluźniała swoje szczęki. Gdy w październiku 1976 roku do Polski przyjechała ABBA, zgodzono się, choć nie bez wielu grymasów, aby Szwedzi zaśpiewali „Fernando", utwór, który kilka miesięcy po wypadkach w Ursusie i Radomiu powinien się funkcjonariuszom z Mysiej (siedziba cenzury) niezbyt dobrze kojarzyć: „Ile to lat nie miałeś karabinu w swoich rękach/ Czy słyszałeś werble Fernando? Jak dumny byłeś, walcząc o wolność tej ziemi?/ Coś wisi w powietrzu, gwiazdy błyszczą dla mnie, dla Ciebie i dla wolności, Fernando" – śpiewały Anni-Frid Lyngstad i Agnetha Faltskog. Ale cenzura nie dotykała wszystkich. Partyjni bonzowie i ich rodziny mogli oglądać, co im w duszy grało. Stefan Szlachtycz, w latach 1974–1985 główny reżyser telewizji polskiej, opowiadał, że Maciej Szczepański, szef Radiokomitetu, wyposażył sekretarzy KC, ministrów i szefów wojewódzkich struktur partii w magnetowidy, wówczas w Polsce jeszcze nieobecne, i co tydzień zaopatrywał ich w specjalny filmowy pakiet. W jego skład wchodził film niedopuszczony na polskie ekrany przez cenzurę, nowość z Hollywood, film romantyczny dla pani domu, soft porno dla pana domu i bajka dla dzieci. Telewizja ściągała te filmy na tydzień, kłamiąc, że zastanawia się nad ich kupnem, a następnie nielegalnie kopiowała. Lektorem większości filmów – na życzenie żon sekretarzy – był Jan Suzin. Ponieważ próby ocenzurowania „Kleru" mają miejsce wyłącznie w miejscowościach, w których samorządowcy są związani z PiS-em, nie od rzeczy będzie przypomnienie, że szef tej partii powiedział niedawno, że samorząd nie może prowadzić krucjaty ideologicznej. Zabawne, jak bardzo działacze PiS nie słuchają prezesa PiS. Chyba że znają swojego szefa tak dobrze, że natychmiast rozpoznają, których słów słuchać muszą, a których muszą nie słuchać. Niezależny dziennikarz, autor biografii Edwarda Gierka, Wojciecha Jaruzelskiego i Władysława Gomułki pt. „Gomułka. Dyktatura ciemniaków"
\n \n i śmieszno i straszno kto to powiedział
xdno.